Kiedyś dawno, gdy nie znano jeszcze kolei żelaznych, ani gładkich asfaltowych szos, jedynymi szlakami komunikacyjnymi pomiędzy miastami i wsiami były tylko piaszczyste trakty. Taka właśnie droga wiodła z Zielonej Góry przez Nowogród Bobrzański do Żar, Żagania i Lubska. Za Nowogrodem, gdzie drogi rozchodziły się każda w swoją stronę, na rozwidleniu stała karczma.
Stara była, a drewniane bele, z których ją zbudowano, tu i ówdzie znacznie nadpróchniały.
Mieszkał tam właściciel karczmy z żoną i córką, a dziewczyna posługiwała gościom. Młoda była i hoża, toteż przejezdni, którzy tu częściej bywali, nazywali ją Miluśką. To przezwisko przylgnęło do niej i tak już zostało. Z czasem i sam karczmarz zaczął tak nazywać córkę.
Miluśka była dziewczyną pracowitą i zwinną jak fryga. Robota paliła jej się w rękach. W dzień była pogodna i szczęśliwa, natomiast bała się nocy. W ciemnościach nawiedzała ją zmora. Dusiła dziewczynę siadając okrakiem na piersiach. Czasem ściskała ją za gardło i wówczas było najgorzej.
Nic też dziwnego, że od nie przespanych nocy biedactwo marniała w oczach i w końcu wyglądała jak cień. Martwił się stary karczmarz, martwiła się i matka, ale w niczym jej pomóc nie mogli. Już różnych znachorów sprowadzali, nawet z samej Zielonej Góry i Żar, lecz żaden z nich nie miał sposobu na przepędzenie zmory - dusicielki.
I może by tak trwało do końca życia Miluśki, gdyby nie pewien zwykły przypadek. Otóż pewnego razu, późną nocą zapukał w okno karczmy jakiś zmęczony wędrowiec. Karczmarz, co prawda niechętnie, ale otworzył drzwi i wpuścił zdrożonego podróżnego do środka. Nakarmił go i napoił, a potem posłał mu na szerokiej ławie miejsce do spania. Po chwili w izbie karczemnej rozlegało się tęgie chrapanie. Nazajutrz skoro świt wszyscy byli już na nogach. Do izby weszła Miluśka przynosząc podróżnemu chleb z miodem i mleko. Gość, przygryzając chleb i siorbiąc z kubka gorący napój, przyglądał się spod oka dziewczynie. Po śniadaniu zapalił fajkę i ni stąd ni zowąd zagadnął:
- Coś mi waćpanna na chorą wyglądasz?
Miluśka nic nie odpowiedziała.
- Wygląda na to, że panna po nocach nie sypiasz.
W tym czasie stary karczmarz wszedł do izby i wyręczając córkę rzekł cicho:
- Nie sypia. Nie sypia, bo ją zmora po nocach dusi i nie ma na to żadnej rady.
- A próbowaliście rozprawić się ze zmorą?
- Próbowalim - włączyła się dziewczyna - ale nikt nic poradzić nie umiał. Bywali tu już różni znachorzy i znachorki, a zmora jak była, tak jest i nikt jej stąd ruszyć nie noże.
- Zobaczymy, może ja coś pomogę. Długo po świece chodzę, to i niejednego się nauczyłem.
Gospodarze, że to radzi byli każdemu, kto tylko chciał pomóc, zgodzili się chętnie. Wieczorem gość wydobył z torby jakoweś ziele, zaparzył je w garnuszku, dosypał startej na proszek święconej kredy i dokładnie wymieszał. Czekali z karczmarzem, aż Miluśka zaśnie. W izbie panowały cisza i mrok, tylko drżący płomyczek pełgał po ścianach. Kiedy dziewczyna usnęła usłyszeli jak równy, miarowy oddech Miluśki zmienił się w przerywany, gardłowy charkot, a z ust zaczął wydobywać się bełkot i głośne rzężenie.
Gość wstał z ławy, ostrożnie obszedł wcześniej odsunięte od ściany łóżko, wydobył święconą kredę, obrysował dookoła grubą linię i zaczął chlustać naparem z ziół na ten cel wcześniej przygotowanych. Po chwili Miluśka odzyskała normalny oddech, a kolor jej twarzy zmienił się z sinego w normalny.
Wokół łóżka zaczęło się coś trzepotać i miotać we wszystkie strony. To zmora, chlustana wywarem z ziół, chciała uciec spłoszona ich wielką mocą, ale nie mogła się wydostać przez granicę zakreśloną święconą kredą. Długo próbowała wydobyć się z fatalnej pułapki, aż nie wytrzymała i musiała wreszcie ujawnić się i przybrać swoją prawdziwą postać. Była nią sąsiadka z pobliskich Krzystkowic, córka młynarza. Zbudzona Miluśka też ją rozpoznała, ale proszona o przebaczenie, puściła ją wolno.
Wędrowiec nie przyjął zapłaty. Po odpoczynku podziękował za gościnę i poszedł sobie dalej.