Przed wieloma, wieloma laty, na długo przed Beerfeldami, wcześniej jeszcze niż Pack nabył tutejsze własności, lubskim zamkiem władali namiestnicy margrafa. Władca stawiał ich tu na straży prawa, porządku i powinności mieszczan wobec dworu.
Zmieniali się nadzorcy dość często. Wielu ich było. Niczym nie zapisali się w ludzkiej pamięci, bo nawet ich imion zapomniano. Był wszakże jeden pośród nich, o którym pamięć przetrwała między dawnymi Lubszczanami. Pamięć ta utrwaliła się za sprawą jelenich rogów, które jako świecznik wisiały w miejskim kościele, aż do połowy lat 40-tych dwudziestego wieku. Ale zacząć wypada od początku. Otóż było to tak.
Zanim dostojnik objął lubski zamek we władanie, przebywał na dworze książęcym, gdzie wiódł życie beztroskie, w wesołej atmosferze, wśród nieustających uczt, zabaw i turniejów. Awans na namiestnika odsunął go od przepychu i wspaniałości. Skazał na bezczynność oraz nudę na prowincji. Czuł się przeto przez Boga i ludzi opuszczony, i bardzo nieszczęśliwy. Zamek zdawał się mu nudny i posępny. Chcąc go ożywić, raz nawet ucztę zarządził. Co znamienitszych obywateli sprosił, beczki przedniego wina wytoczyć kazał, jedzenia wszelakiego przygotować, kapelę zamówił. Myślał, że rozrusza uśpione miasteczko i przyda blasku zamkowi, ale jeno zgorszenie wśród mieszczaństwa wywołał. Wprawdzie serdecznie wszystkich powitał, był bardzo rozmowny i w świetnym humorze, żartował, śmiał się, zachęcał do picia i sam nie wylewał za kołnierz. Cóż z tego, kiedy goście siedzieli sztywno i poważnie jak na stypie. Nie dla niego było to towarzystwo.
Siedział zatem załamany namiestnik sam w murach lubskiej twierdzy jak w więzieniu. Już po dwóch miesiącach miał wrażenie, że czas stanął w miejscu. Gdyby przynajmniej miał coś do roboty! Taka bezczynność przyprawić go mogła jeszcze o chorobę. Usiłował więc nudę odpędzić. Odtąd wsiadał na konia i całymi dniami uganiał się po lasach za zwierzyną. Zapamiętał się przy tym tak, że nie zważał na uprawy wieśniaków. Gnał psy i konia przez zagony tratując je i niszcząc. Kto na drodze mu stanął, aby ziarna bronić, jeśli nie zginął pod końskimi kopytami, to kaleką zostawał.
Nadeszła jesień. Burze, ulewy, zimne wichury, czarne ociekające wilgocią lasy nie zachęcały do polowań. Dla namiestnika nastał znów czas nudy i bezczynności. W tych dniach zapragnął mieć w zamku dzikiego żywego zwierza, na którego mógłby chociaż popatrzeć. Kiedy się trochę przejaśniło i deszcze przestały padać, zebrał grupę z dworu i wielką obławę urządził. Dwa dni go nie było, trzeciego zaś wrócił tryumfalnie z wielkim jeleniem na wozie. Umieścił go w zamkowym ogrodzie, na który okna z komnat wychodziły. Teraz całymi godzinami wpatrywał się w piękne zwierzę. Podziwiał jego ogromne poroże, zgrabne ruchy i sylwetkę. Zwykle też osobiście dostarczał mu karmy, bez trwogi wchodząc do ogrodu, bacząc pilnie, by furtę zamknąć za sobą. Raz jednak polecił pachołkowi nakarmić jelenia. No i stało się. Nie domknął sługa furty i jeleń umknął z zamku. Przerażony pognał uliczkami miasta strasząc ludzi.
Ogromna wrzawa zrobiła się w twierdzy. Kto żyw, z polecenia pana, za uciekinierem pobiegł. Jeleń tymczasem, w panicznym strachu, wpadł przez otwarte drzwi do kościoła i przed ołtarzem się zatrzymał. Tu go otoczyli pachołkowie, jednak nikt nie odważył się pęt na rogi rzucić. Nie tylko błagalny wzrok zwierzęcia ich powstrzymywał, ale i świętość miejsca. Wszak nie godzi się w kościele nikomu krzywdy czynić. Próżno krzyczał namiestnik na ludzi, aby jelenia pojmali. Nikt nawet palcem nie kiwnął. Na ten opór srogi gniew w nim zebrał. Wyrwał pachołkowi oszczep z ręki i z rozmachem wbił go w bok zwierzęcia.
W tym samym momencie i zwierzę, i człowiek bezwładnie osunęli się na posadzkę. Jeleń skonał natychmiast, namiestnik zaś w wielkich boleściach żył jeszcze trzy dni. Wszakże śmierć nie była końcem jego cierpień. Odtąd podczas wietrznych nocy i największych burz ukazywał się w zamkowym parku, jako wielka czarna postać na spienionym koniu, na wszystkie strony tryskająca iskrami. Pędził z szumem, świtem, szczękiem, brzękiem wśród głosu trąb i nagle znikał gdzieś bez śladu. Tak było niegdyś, bo od dawna ducha już nikt nie widział. Bez wątpienia poszedł do piekła.
I tak kończy się historia lubskiego namiestnika. Dodać jeszcze trzeba, że po tym zdarzeniu dobrzy ludzie zrobili z jelenich rogów świecznik, który został zawieszony tuż przed ołtarzem i jako „lichtarz maryjny" opisany w 1921 roku przez brandenburskiego konserwatora E. Bluncka w „Kunstdenkmäler des Kreises Crossen”. Lichtarz wisiał jeszcze w 1945 roku. Co się z nim stało?